I po raz kolejny piszę – LUBIĘ- teraz o moich rytuałach. W zwariowanym świecie, który porusza się coraz szybciej i szybciej, w pogoni za nowościami tracimy to coś. To coś, co stanowi o sensie lub tylko sednie naszego życia. Oczywiście możemy przeżyć go tylko tu i teraz, bo liczy się ten moment. Tak … zauważenie tej chwili i szansy jest ważne, ale sprawa komplikuje się, jak nasze życie zaczyna składać się z migawek, a nie obrazów. Migawki, jak sama nazwa wskazuje migają, klik, klik, pstryk i już nowy widok, powidok. Jak zdjęcia wykonane smartfonem, łatwo zrobić i łatwo usunąć. Szybkie selfie opublikowane na znanych portalach społecznościowych, których nazwy znają już nawet dzieci. Obrazy w nas zostają, zatrzymujemy się chociaż na chwilę, żeby zobaczyć lepiej, dokładniej, a często zostajemy na dłużej, żeby zapamiętać. Zawidziany obraz zostaje w nas, w różnych zakamarkach naszej świadomości i czeka, żeby powrócić. często ze zdwojoną siłą. Obrazy odbieramy nie tylko wzorkiem, a migawki rejestrujemy kątem oka, wrażeniowo i przelotnie. A często znaczenie ma kontekst, wartość dodana. Osoby, z którym jesteśmy, nasze małe i duże święto, nastrój, samopoczucie, otoczenie. I nie chodzi tu o wyjątkowe okazje, bo nawet na co dzień znajdujemy przyjemność w prostych czynnościach. Ja polubiłam swoje rytuały, poza przyjemnością małą i dużą, wprawiają w dobry nastrój. Dają dawkę pozytywnej energii na cały dzień. Poranne przeciąganie, rozciąganie, kilka skłonów lubię tak zacząć dzień. Ciało budzi się do działania. Proste śniadanie, poranna kawa w słońcu, nawet jak wpada tylko przez okno pracowni, chwila z książką. Zebranie myśli i ułożenie planu dnia, notatki na karteczkach. Może nie uda się go zrealizować, ale plan jest, wiem, że ulegnie modyfikacjom i nawet o tym nie myślę. Lubię też improwizować – wstajesz i nie masz planów, ani tego A, ani B. Nie planujesz, nie myślisz, słuchasz tego głosu w sobie. I wiesz, że warto go posłuchać, bo teraz masz swój czas. A może nieoczekiwanie wpadnie jakiś pomysł, propozycja, zaproszenie i zaczyna się fajny dzień. Uwielbiam poranne chwile, kiedy nie pędzę, nie spoglądam na zegar, bo wiem, że każda minuta ma swoją wartość i znaczenie. I dodam poranny spacer. A potem dzień może toczyć się różnym rytmem, różnymi torami i sprawami. Spodziewane i niespodziewane wydarzenia, szybkie reakcje. Telefony w mojej głowie, maile na ekranie. Klasyka dla wielu ludzi. A gdy wreszcie udaje się dotrzeć do bezpiecznej kryjówki, muszę się szybko zresetować. Proste czynności wykonywane bez większego zaangażowania umysłu, robione bezwiednie. I nocna pora – czas kiedy wszystko się wycisza, gasną światła w oknach, telefon od czasu do czasu zamiga – czekam na to. Coś nowego dla mnie. Najczęściej o tej porze był czas tylko dla mnie. Mogłam skupić myśli, poszukać w sobie i swojej głowie, słów, dźwięków, obrazów. Buduję swoje rytuały, tworzą moją enklawę spokoju, wentyl bezpieczeństwa. Rytuały wykonywane z kimś, z przyjaciółmi mają dodatkową wartość. Przeżywane wspólnie zostają w pamięci innych. Można do nich wracać, nie tylko we wspomnieniach, ale w nowo aranżowanych chwilach. I zapraszam przyjaciół na kolację, taki nasz rytuał. Niby podobnie, ale będzie inaczej. Rytuały towarzyszą nam. Chociaż nieraz nazywamy je tradycją, a to już nie zawsze są przyjemne rytuały.
NIE LUBIĘ GOTOWAĆ
Fakt… nie lubię gotować, bo nie umiem tego robić (tak przynajmniej uważam, byli tacy, którzy mnie w tym utwierdzali)…. i szkoda mi czasu na spędzanie go przy garach, zlewie i kuchence. Jak kura domowa, obiadki, kolacyjki i kanapki do pracy. Rutyna, bo to już nawet nie rytuał. Trochę to brzmi jakbym była rozkapryszoną, rozpieszczoną panienką – nie lubię sprzątać, nie lubię gotować. Uczestniczyłam w pracach domowych w rodzinnym domu. Razem z bratem mieliśmy określone zadania i obowiązki. Gotować nigdy się nie nauczyłam, najczęściej pomagałam. Przyrządzanie dań lepiej wychodziło w moim świecie wyobraźni, z piasku, liści mlecza, patyczków można było wykreować najróżniejsze dania. A kawa instant, typu Inka udawała aromatyczny napój.
Gotowanie to mina … jak mówił MDK – Można przypalić ziemniaki. Ma rację, mnie to najczęściej się zdarza. Po prostu nie udaje się. Moja teoria jest prosta – za długo się gotują, w czasie czekania zajmuję się ciekawszym zajęciem i zapominam o ziemniakach. Przypominają o sobie same – zapachem spalenizny, są już wtedy nie do uratowania, garnek zresztą też. Same straty. Wolę wersję ciut łatwiejszą – pieczoną…. (wstyd się przyznać, że w moim wariancie de luxe – podaję prosty przepis choć czasochłonny – warto – męska część za nimi przepada – wcześniej lekko obgotowuję ziemniaki, kroję dowolnie na grube plasterki, połówki, ćwiartki, sypię zioła i wstawiam do nagrzanego piekarnika, czekam, aż się przyrumienią).
Kuchnia to same miny. Kluski wyślizgiwały się z łyżki, garnka, upadały na podłogę… nie wiadomo, czy ratować kluskę, czy zetrzeć podłogę. Zawsze o czymś zapomniałam, najczęściej o soli. I potrawach zostawionych na palnikach. Czas ich przygotowania nie był moim sprzymierzeńcem, podobnie jak wysoka temperatura. A gotowanie wiąże się z wrzeniem, gorącą parą, nagrzanymi naczyniami, których gwałtowne i nieprzemyślane uchwycenie powoduje mój jęk, w efekcie małymi poparzeniami ratowanymi musztardą lub zimną wodą. Kuchnia to poligon, a właściwie pole walki. Poligon doświadczalny, bo można eksperymentować łącząc różne składniki, gorzką czekoladę do szpinaku, gruszkę do pieczonych buraków, lubczyk. Można próbować tworzyć nowe smaki i modyfikować podawane przepisy (na marginesie dodam, że to moja najczęstsza strategia – eliminuję te składniki, których nie lubię, czy wydają się niepotrzebne).
Nie gotuję, bo nie lubię gotować. Ale zaskakujące dla mnie samej, coraz częściej spędzam czas w kuchni. Co u mnie nie jest trudne, bo jest połączona z innym pomieszczeniem i przedmiotami, których używam na co dzień. Więc naturalnie poza sypialnią i kanapą, dużo czasu spędzam w kuchni. Dlaczego? przecież jem ze zdrowego rozsądku, okazyjnie z przyjemnością, nie podjadam i nocami nie wędruję do lodówki….. Kuchnia jest wyposażona ubogo. w najpotrzebniejsze sprzęty, jest kilka drobiazgów z serii naczynia – talerzyki, widelczyki… łyżeczki do konfitur. I kilka innych mniej może przydatnych, ale ładnych. Ciągle czekają na okazję naczynia do zjedzenia i drewniane sztuce. Może doczekają się swojego czasu i osoby. Przydatne w mojej kuchni są nożyczki i palce. Nożyczki używane zamiast noża, są bezpieczniejsze, a dobrze się nimi posługuję w różnych okolicznościach. Palce … dodają innych emocji.
Nie lubię gotować, ale lubię tworzyć smaczki przyrządzając coś dla kogoś lub siebie samej. I nie ważne co, ważne dla kogo, robię to z przyjemnością, kanapki, zastępowane nowoczesnym słowem sandwich, sosiki, sałatki. Lubię zaprosić znajomych na tematyczne kolacje – pomidorowa wojna, złoto, białe szaleństwo… Wymyślam smaczki i dekorację stołu, naczyń. Drobiazgi, małe rzeczy, które cieszą oko i podniebienie. Ktoś kiedyś powiedział – pokaż mi jak jesz, a powiem Ci kim jesteś. Staram się, nie tylko o jakość produktów i jakość dań, ale także o sposób podania, nawet jak to jest tylko moje codzienne, zwykłe śniadanie. Nie połykam go w biegu, czy na stojąco. Próbuję nowych sposobów i smaków. Może to kreatywne kuchnia, bo nawet jak coś raz zrobię, to trudno mi to powtórzyć, bo zapominam co dodawałam. Kolejny raz, to nowe doświadczenie, próba. I zaskakujące, że gotuję kierując się wzrokiem i zapachem, iskierką, impulsem pojawiającymi się nie wiadomo skąd, a nadającymi znanym potrawom nowej jakości. Lubię, jak jedzenie – to przeze mnie wyczarowane, nawet w krótkim czasie, sprawia komuś, a także mnie – przyjemność. Zajadać się ze smakiem. Nie obżerać, nie pożerać tylko delektować., powoli smakować… Przyjemna rozkosz przedłużana… Ostatnio myśląc o kimś i o czymś dla niego dopadło mnie pytanie:
CZY PRODUKTY W KUCHNI MAJĄ PŁEĆ?
Tak, niektóre są nijakie. Czosnek, cebula i pieprz są bardziej męskie, wyraziste, zdecydowane. Papryczka chilli jest kobieca, zwodzi, czaruje, a przy bliższym poznaniu zaskakuje.
OPOWIEŚĆ O DZIEWCZYNIE, KTÓRA MARZYŁA ŻEBY KTOŚ TRZYMAŁ JĄ ZA RĘKĘ
- O czym chcesz opowiedzieć?
- O dotyku
- Nie o Dziewczynie?
- To będzie o tej DZIEWCZYNIE ….Nie chcesz o niej słuchać?
- Chcę, ale ostatnio jej nie zrozumiałem….
- Może to zrozumiesz – też lubisz trzymać mnie za rękę
- No tak…. wtedy wiem, że mi nie uciekniesz….
Początek jest podobny, prawie taki sam… Była sobie Dziewczyna…. Ta Dziewczyna… Zwyczajna/niezwyczajna… Czasami może….. dla kogoś Nadzwyczajna. Miała w sobie to COŚ, co trudno nazwać, ale się wyczuwa będąc w jej otoczeniu, blisko niej. Chociaż za blisko nie pozwalała podejść Pokochała swoją niezależność… i samotność. Było jej z tym dobrze… A może tylko tak uważała. Lubiła sama posiedzieć w domu, na kanapie, pozachwycać się swoją przestrzenią, umiejętnie przez nią wykreowaną…. Może było lekko chłodno, ale tylko w porze zimowej. Wiosną było łatwiej…. rozpoczynała nowy sezon śniadaniami i poranną kawą na balkonie. Grzejąc się w ciepłych promieniach łapała pierwsze muśnięcia słońca. I chyba wtedy, w tych porannych momentach coś w niej drgnęło. Jeszcze tego nie zauważała lub umiejętnie omijała. Było to gdzieś w niej. Ale jak zwykle pochłonięta sprawami i problemami innych nie odbierała sygnałów od siebie, swojego ciała. Próbowała się zatrzymać, ale nie było czasu, zawsze w biegu, do przodu. Dłuższe dni sprzyjały aktywności, poruszała się szybko, często za szybko. Nawet nie myślała, że coś może jej umknąć, przecież zawsze biegła do przodu, mijając kolejne punkty, wykonując zadania. Wieczorem zmęczona wtulała się w kanapę i drzemała. Krótka regeneracja pozwalała jej wrócić z nową energią do działania. Ten czas miała zarezerwowany dla siebie, na swoje projekty, swoje pomysły, poszukiwania. Myślenie. Lubiła otulić się szenilowym pledem w kolorze gołębiej szarości, poczuć pod palcami intuicyjną klawiaturę ulubionego Mac’a. Gładziła go po srebrzystej obudowie podświadomie. Nieraz jej dłoń odruchowo wędrowała po ciele. Lubiła dotyk. A precyzując lubiła dotykać, poznawać nie tylko wzrokiem, czy węchem, ale dotykiem. Oczy często myliły się, mamiły pięknym wyglądem rzeczy, węch zawodził, ale dotyk pozwalał rozpoznać kształt, fakturę, temperaturę i całe spektrum pozostałych odczuć. Miała wrażliwe dłonie i stopy. Reagowały na różne bodźce emocjami. Zapamiętywały. Pracowała z materiałami, tkaninami, które nęciły wyglądem, kolorami, ale czując jej w swoich dłoniach umiała je poznać, ocenić, docenić lub odrzucić, pominąć.
Lubiła rzeźbę i modelowanie plastycznych materiałów. Często używała palców w kuchni przyrządzając ulubione smaczki, próbując, czy jedząc. Z przyjemnością oblizywała, opuszki palców z resztą smakowitości. Zdarzało się, że dotyk bolesny, nieprzyjemny, wywoływał grymas na twarzy, łzy w oczach i cichutki dźwięk. Nawet nie zdawała sobie sprawy, że tyle uczuć i emocji sprawia dotyk. Był z nią obecny, towarzyszył jej od zawsze. Odkąd pamięta. Trudno wszystkie rodzaje nazwać, sklasyfikować. Jedne są krótkotrwałe, szybko przemijają jak sezonowe trendy i mody, niektóre zostają na dłużej w pamięci, są jeszcze te szczególne, przechowywane w zakamarkach pamięci jak drogocenny klejnot. Za nimi się tęskni, wracają we wspomnieniach. Tak,…… dotyk był obecny w jej życiu, towarzyszył na dobre i na złe. I …. poznając nowych ludzi zwracała uwagę na dłonie i stopy. Małe dziwactwo. I zaskakujące, mimo iż lubiła sama dotykać to niekoniecznie chciała być dotykana, szczególnie przez przypadkowe osoby. Ulegała magii dotyku innej osoby, kiedy poczuła to coś. Zachwyt od pierwszego wejrzenia? Nie, raczej od pierwszego dotyku.
I chyba to ta pora roku, ciepło, spacery spowodowały małe drgnięcie. Takie wewnętrzne. Leciutko niepokojące. Przez moment poczuła i pomyślała, że chciałaby poczuć dotyk tej drugiej osoby, tej obok siebie. Odkryć ponownie przyjemność trzymania się za ręce, przytulenia, objęcia bezpiecznych ramion, delikatnych pocałunków, głaskania, gigotania, łaskotania, smyrania, takich drobnych gestów budujących nastrój bliskości. Zatęskniła… A nadal miała nadzieję, że spotka kogoś, kto będzie chciał trzymać ją za rękę. Już się przekonała, iż uścisk dłoni, ręki, czy prozaiczne trzymanie się za ręce stanowi nieprzebrane bogactwo doznań. I nadal wierzyła, że odnajdzie tą osobę,
Morał – trzymanie za rękę nie oznacza prowadzenia za rękę.
PS – MÓJ PRZEPIS NA POMIDORY *
Jest wyjątkowo prosty.
Biorę koszyk i idę na rynek (mój ulubiony – bałucka księżniczka panuje na Dolnej). Umiejętnie omijam stoiska, na których ułożone są pomidory wyglądające jakby były sklonowane, klon podobny do klona. Wszystkie śliczne, zgrabnie okrąglutkie, bez plamek i znamion. I proszą – weź mnie. Bez GPS trafiam na swoje ulubione stragany, nieco na uboczu, nie pchają się na główne aleje, gdzie króluje wygląd i cena. Ja wybieram boczne przejścia. Docieram do straganu, gdzie sprzedaje urokliwa dziewczyna, dziewczyna rolnika? Rzut oka, oceniam kształt i wielkość. Biorę do ręki, leciutko ważę, pocieram skórkę i wącham – uwielbiam zapach pomidorów, szczególnie tych na gałązkach. Tak, to jest to – biorę, dziewczyna odważa. Ale nie mogę oprzeć się pokusie i kupuję kolejne. Rytuał jest taki sam. W efekcie opuszczam to królestwo obładowana kilogramami pomidorów. Szczęśliwa wracam do domu. I tutaj ma miejsce –
AKT II – preselekcja. Przyglądam się uważnie pomidorom wyłożonym na blat wyspy kuchennej. Oceniam wygląd, kształt, wielkość, jędrność skórki. Selekcja – te do jedzenia na co dzień, te na przecier, te mniejsze do suszenia i na przetwory.
AKT III – zaczyna się kulinarne szaleństwo. W całym domu pachnie pomidorami. I ziołami. W garnku cichutko pyrkoczą te na przeciery, sosy. W słoikach panoszą się te przygotowane do kiszenia i marnowania. A na tacce połówki pozbawione miąższu będą się suszyć w letnim słońcu.
Finał – przetwory zajmują przynależne im miejsce, a ja z błogością oddaję się łakomstwu – pomidorowemu obżarstwu – komponuję swój własny zestaw – paprykowy, bawole serce, gargamel, ciemnozielony z pomarańczowymi przebłyskami, maleńkie koktajlowe i moje ulubione polne. Towarzystwo dodatków i przypraw jest zbędne, Może odrobina balsamico? Kawałek sera? I tak dominuje niepowtarzalny smak słodkawych pomidorów.
SIERPIEŃ, SCHYŁEK LATA i SWOJSKI RYNEK
OPOWIEŚĆ O DZIEWCZYNIE, KTÓRA CZEKAŁA
- Przypomniałem sobie o naszej dziewczynie, co u niej słychać?
- A właśnie chciałam Ci o niej powiedzieć….
- Tak? Masz nowe wiadomości?
- Nowe nie nowe, ale zacznę…..
- Czekam…
Ona też czekała.
- Nie rozumiem…..
- Posłuchaj i nie przerywaj.
Nasza dziewczyna czekała. Ten stan towarzyszył jej od dawna, a właściwie już nie pamiętała od kiedy… Wydawało się jej, że zawsze czekała. W wigilię czekała na pierwszą gwiazdkę, bo wtedy Mikołaj przynosił prezenty, czekała, kiedy ktoś odbierze ją z przedszkola, czekała na przystanku, na mamę wracającą z pracy. Umiała sama zająć się sobą i wypełnić czas. Miała swój świat i swoje zabawki. Ale nie była typem samotnika, lubiła towarzystwo innych ludzi. Jej własny świat był tak, jak ona maleńki. A jej się wydawał ogromnie bezkresny. Kraina marzeń, w której wszystko mogło się zdarzyć, wymyślone obrazy, historie, które rzadko przeżywała w realnym świecie. Tu czuła się wolną, wiedziała co powiedzieć, jak odpowiedzieć. Dorastała, ale marzenia nadal jej towarzyszyły, teraz znalazła sposób na ich utrwalenie – spisywała je. I mogła do nich wracać… w dowolnym momencie. Zapiskami wypełniały się kolejne notesiki, szare zeszyciki i wreszcie wersja elektroniczna. Wirtualna rzeczywistość. Wierzyła, że kiedyś jej marzenia się spełnią, należy tylko poczekać. Bo w odpowiednim momencie spotka tego kogoś, przeżyje to coś. I nadal mimo upływu czasu czekała. Nie czekała na księcia z bajki, to nie jej scenariusz. Wiedziała, że coś ją zaskoczy, nagle się pojawi. Cierpliwie czekała. Nie siedziała na kanapie, nie wypatrywała z okna. Jej realne życie pochłaniało, angażowało czas i energię. Realizowała plany, zadania, miała pomysły, nie nudziła się. A wewnątrz, gdzieś dalej spychane przycupnęło czekanie, nieustannie jej towarzyszące. Nieraz zdarzało się, że wysuwało się do przodu. Dawało o sobie znać. I nasza dziewczyna zaczynała tęsknić i myśleć. Pojawiały się wątpliwości, czy rzeczywiście warto czekać. Troszeczkę się niecierpliwiła, bo wiedziała, że jej czas ucieka. Czuła ścisk w środku i mały niepokój. Bo jeśli czekanie nie miało przyszłości? I nic na nią nie czekało za kolejnym zakrętem?
I wtedy jej oczy smutniały, przygasała. Czekanie było pozbawione tej odrobiny optymizmu, jawiło się jako czarna dziura, ściana, za którą nic nie ma. I czuła się beznadziejnie. Traciła swoją energię.
Ale marzenia pobudzały ją do życia. Prostowała sylwetkę, uśmiech i … nie poddawała się. Życie toczyło się dalej, rzucała się w jego wartki nurt. I… cierpliwie czekała.
Morał – Czekanie bez nadziei jest beznadziejne. Ale jeśli jest w czekaniu jakaś iskierka to należy o nią dbać i rozniecać.
i PROBLEMI
I nie dotyczy to mojej rodzinki Apple. I iPhone, i IPad, i Mac współdziałają, a dzięki wizycie i cudownym dłoniom iKarola.
Przyjęły nowego, w czarnej, matowej obudowie iPhone’a z otwartością i tolerancją (a sami są w srebrzystej wersji). Udostępnili dane i kontakty, muzykę, Karol dodał mu kilka nowych, przynajmniej dla mnie,
umiejętności – aplikacji. Tak wyposażony jest niezwykle użyteczny i atrakcyjny. Może pozostali trochę
zazdroszczą mu tej nowej stylizacji… Ale na razie pozostaną w klasycznej wersji. Nie zamierzam ich
zmieniać. Nie muszą podążać za trendami i nowinkami, klasyczne piękno i funkcjonalność nie przemijają
tak szybko jak sezonowe mody – patrz trencz Burberry, mała, czarna Chanel, koszulka polo Lacoste, Royce Rolls, krem Nivea. Sumując – z rodzinką (odpukać) wszystko układa się dobrze.
I w czym jest w takim razie problem?
Internet. Po raz kolejny jest z nim problem…. I dlaczego wtedy, kiedy jest najbardziej potrzebny?
Nie działa. Z powodu upałów? Przegrzały się serwery? Zgrzały łącza? Nie uwierzę….W 21 wieku, przy możliwościach obecnej technologii? Nowoczesność nie dostosowana do współczesnego świata?
I o co mi właściwie chodzi? O zasady. Firmy świadczące usługi internetowe nie prowadzą działalności charytatywnej, nie robią tego za darmo. Płacisz, więc oczekujesz w zamian jakości obsługi. Przynajmniej standardu. W dzisiejszych czasach internet jest powszechny, no może prawie, są jeszcze dziewicze miejsca, gdzie nie ma zasięgu, dostępu. WiFi? Korzystaj, gdzie chcesz. Znam osoby, które bez dostępu do WiFi nie wyobrażają sobie wypoczynku, spotkania, swojej egzystencji. Dla pokolenia urodzonego po 2000 roku dotkliwą karą jest embargo na smartfona. Brak dostępu do sieci i brak ładowarki. Dlatego młodzi ludzie noszą ze sobą power banki. Są wolni i niezależni. Dostęp do WiFi był kiedyś czymś wyjątkowym, a teraz…. jest standardem w oferowanych usługach.
I ja przyzwyczaiłam się do sieci. Ułatwia. Kontakt ze światem i jest doskonałym narzędziem w pracy. Coraz częściej łapię się na tym, że korzystam z wyszukiwarek, aplikacji., przeglądam strony www, robię zakupy przez internet. Chociaż uwielbiam pójść do lokalnego sklepiku, na rynek – poczuć zapach i smak kupowanych produktów. Tradycjonalistka? Siła przyzwyczajenia? Nie …. po prostu przyjemność kontaktu, oglądania, żywej rozmowy ze sprzedawcą.
I co mam zrobić z tym problemem? Poczekam cierpliwie na interwencję specjalisty. Mając w bonusie wolny czas pójdę na spacer, poleżę na trawie, poczytam książkę…. Podelektuję się chwilą swobody i lenistwa.
UPALNIE GORĄCO
W pewnej reklamie piękna Włoszka mówi: Antonio, fa caldo (jak gorąco). Tego lata możemy powtarzać za nią te słowa codziennie, co wieczór, co noc.
Nastało wyjątkowo upalne lato z temperaturami dobijającymi słupek rtęci do 30-34 st. C, w Polsce padł
rekord letniej temperatury 36,6 st. Prognostycy nie przewidywali takich upałów. Zastanawiające, iż wysokie temperatury dotknęły większość krajów. Skutek ocieplenia klimatu? Po prostu efekt cieplarniany.
Chłodna Skandynawia poznaje uroki ciepłego lata, przecież kraje te należą do Zjednoczonej Europy.
Jak na kontynencie jest gorąco, to u nich też może tak być. Nie będą zazdrościć. W równym podziale
otrzymali swoją dużą dawkę ciepła. Anomalia temperatur odczuwalne są w Kanadzie i Japonii.
Stary kontynent zmaga się nie tylko z falą uchodźców, ale teraz z falą tropikalnego powietrza napływającego z Afryki. Co skutkuje wyjątkowo wysokimi temperaturami na Południu, tak zawsze słonecznym i leniwym.
I pożarami. W mojej ulubionej Lizbonie zanotowano temperatury 49 st. w ciągu dnia, a noce nie przynoszą wytchnienia przy 38 st. Gorąca fala jak lawa napływa. Żar tropików.
Czy to wynik działalności człowieka ekspansywnie ingerującego w środowisko naturalne, odwieczne prawa przyrody? Jego beztroski, niefrasobliwości i bezmyślności…. Natura buntuje się i daje ludzkości prztyczka w nos pokazując swoją siłę. Zbuntowała się. Czy to lato to wybryk natury, czy rzeczywiście taki stan będzie normą?
Igranie ze światłem słonecznym może różnie się skończyć. Nie można wpatrywać się w jego tarczę bez bólu oczu. I powstają powidoki. W rozgrzanym powietrzu przestrzeń ulega zniekształceniu, miraże i fatamorgany – obrazy, których w rzeczywistości nie ma. Powietrze lekko drżało. W dzień gorącego lata….. – Big Day. Wystawiając się bezmyślnie na działanie promieni słonecznych można ulec poparzeniu, gorączce.
Moda na opaleniznę skutkowała skonstruowaniem łóżek opalających i mnożeniem solariów.
Mimo apeli lekarzy lubimy kąpiele słoneczne, niektórzy nawet w nadmiarze.
Energia słoneczna jest użyteczna i pożyteczna. Słońce to życie.
W starożytności czczono bóstwa Słońca.
Narzekamy jak go nie ma, kiedy przychodzą długie noce i krótkie, ponure dni. Tęsknimy za jego ciepłem, mile smyrającymi ciało promieniami. Lubimy leciutko złotawą opaleniznę. A teraz narzekamy, iż słońca jest w nadmiarze. Temperatury za wysokie, duchota, powietrze stoi.
A ja kocham słońce i uwielbiam ciepło. Naładowane słoneczną energią wewnętrzne baterie pozwalają na ożywioną działalność…. Aktywność.
I wreszcie udało mi się ususzyć pomidory w sierpniowym słońcu.