ŚNIADANIE

ŚNIADANIE

Proste – jesz lub nie jesz. Ja jem. Dla mnie to najważniejszy posiłek dnia. I nie myślę o nim przedmiotowo, jako o paliwie energetycznym dostarczanym każdego poranka, z rozsądku lub zgodnie z zaleceniami dietetyka, odkrytymi nowymi, modnymi dietami. Dla mnie jest podmiotem. Kolejne posiłki spożywane w trakcie dnia są przyjemnością, kiedy smakuje się je w towarzystwie…. Jedzenie samemu może być atrakcyjne, jeśli jest ładnie podane, zakomponowane na talerzach, no i smaczki odpowiadające naszym apetytom. Zgodnie z hasłem – propagowanym przez Gillian McKeith – Jesteś tym, co jesz.

A moja filozofia sprowadza się do innej tezy. Jakość jedzenia i sposób podania świadczy o Tobie… Jak ubiór, styl życia. Drobne przyjemności. Do takich należy śniadaniowy poranek. 

Od niego zaczynam swój dzień. Nie lubię jak śniadanie jest szybkie i byle jakie. Jak zjada się w pośpiechu, na stojąco, w drodze, tramwaju… Byle jakie życie i byle jaki posiłek. To świadczy o nas – świat Fast Foodowych Driverów, nawet nie musisz wychodzić z samochodu i kupowanie na stacjach benzynowych. 

Jestem chyba z innej szkoły życia. Dla mnie ŚNIADANIE to rytuał …. na dobry początek dnia. Ja uwielbiam ten 45-50 minutowy poranny czas. Między łóżkiem, prysznicem a stolikiem. Lubię to leniwe przeciąganie – może jeszcze 5 minut, a potem przypływ energii. Gimnastyka – sprawdzony zestaw ćwiczony przed lustrami…. łazienka, nacieranie i wcieranie specyfików…   i wreszcie ŚNIADANIE…… zestaw w kategorii nudny, ale stały. To daje mi poczucie stabilności, poczucie bezpieczeństwa i niezmienności. Tak mam. Powoli smakowany, podany na kwadratowych talerzykach z Muji. 

Śniadanie jest proste do przygotowanie. Biało-czerwone lub biało-zielone z dodatkiem mojego ulubionego chleba gryczanego. Nie może być zimne. ….. Twarożek, nowalijki…. z przyjemnością smakowane… a teraz na wiosnę można już śniadaniowy rytuał celebrować na moim odświeżonym balkonie… obserwować jak miasto „rozkręca się”…. Ale mnie jeszcze ten miejski harmider nie dotyka. Mam swoją maleńką enklawę. Królowa Bałut jest niewielka, więc jej przestrzeń i ogród też są niewielkie. Kilka doniczek z zieleniną. 

I przychodzi czas na kawę, to moją ulubioną, z imbirem, kardamonem i cynamonem. Podawaną w termicznych filiżankach  firmy ZACK, jeden z bardziej udanych zakupów, pamiątka z Rzymu… Są dwie – nadal jedna czeka na tą drugą osobę, z którą zjem śniadanie. Tylko wtedy zrobię jajecznicę. Jest czas na zaglądanie do książek, przeczytania artykułów w prasie drukowanej. A mój MAC wtedy odpoczywa, ładuje baterię. Podobnie jak JA. Bo działam na energię słoneczną. Taki poranek spokojnie rozpoczęty daje mi siłę do działania, na cały dzień. 

Lubię celebrować takie proste rytuały, w tym moim zabieganym świecie…… Kalendarzy, terminów i rozmów telefonicznych, czy maili. 

Może to zostało gdzieś w środku – wspomnienie cudownego dzieciństwa – trudno było rano dobudzić się i wstać. Ale pamiętam, jak tata w zimne, ciemne poranki grzał rajstopki na kaloryferze, żeby były ciepłe dla córeczki. Stawiał stołeczek na krześle, wtedy sięgałam do blatu kuchennego i podawał gorące kakao. I chyba była świeża bułka z masłem. Pamiętam tylko zapach i smak tego cudownego napoju, może dlatego, że był przyprawiony miłością?

MESSAGE, SOBOTNIO – NIEDZIELNA

MDK, 

Mój Drogi Kumplu…………..

może ten list dotrze do Ciebie……. 

Pamiętam Twój uśmiech, kiedy coś opowiadałam…… a dalej ślady Twojego istnienia zacierają się

Sobota. Czy już niedziela? Ja jeszcze uważam, że sobota, mimo, że to początek niedzieli. Ten czas między wieczorem jednego dnia, a porankiem drugiego dnia trudno mi określić. Dla mnie jeszcze nie skończyła się sobota, a na pewno nie zaczęła niedziela. Niedziela w najlepszym razie zacznie się, jak zadzwoni budzik. A teraz jest taki międzyczas, między jednym, a drugim dniem. Głową jestem jeszcze w sobocie, ale już próbuje wejść do mojego życia niedziela. 

Wracając do soboty…. Tradycyjnie pisałam o tej porze  bajki…. A nagle pojawia się list. List do Ciebie. Może zatęskniłam? Chociaż ten list jest z kategorii pomiędzy. Trochę  w nim prywatnych słów, a trochę bajki.

A wszystko zaczęło się od mailowej wiadomości przesłanej przez dziewczynę, o niespotykanym  naszej codzienności imieniu – Emanuela. Znalazła w tradycji azjatyckiej, chińskiej i japońskiej taką opowieść. Jest mi niezmiernie bliska. Czytałam ją kilkakrotnie. Przeczytaj….

CIENKA, nie CZERWONA NIĆ PRZEZNACZENIA 

Gdy pewnego wieczoru chłopiec wracał do domu spotkał starego człowieka (okazało się, że to bóg Yuè Xià Lǎo), którego oświetlała srebrna poświata księżyca. Gdy chłopiec mijał mężczyznę usłyszał jego głos. Starzec poprosił by podszedł i posłuchał tego, co ma do powiedzenia. Mężczyzna wyjaśnił chłopcu, że w przyszłości spotka kobietę, z którą się ożeni. Już teraz jednak jest z nią połączony czerwoną, cieniutką niteczką. Yuè Xià Lǎo wskazał chłopcu stojącą nieopodal dziewczynkę mówiąc, że to ona jest mu przeznaczona. Chłopiec był jednak w wieku, kiedy dziewczynki się zaczepia i traktuje jak istoty z innego świata. Zamiast ją poznać postanowił rzucić w nią kamieniem. To też uczynił i uciekł. 

Po wielu latach przyszedł czas ożenku. Rodzice wybrali młodemu mężczyźnie żonę, którą on mógł dopiero zobaczyć podczas nocy poślubnej. Gdy już byli sami w sypialni mężczyzna odsłonił twarz kobiety, która cały czas była ukryta pod tradycyjnym welonem. Piękna! Mężczyznę zainteresowała jednak ozdoba, którą kobieta miała na głowie. Spytał, co to, a ona opowiedziała mu historię, że kiedy była małą dziewczynką jakiś chłopak rzucił w nią kamieniem i została jej po tym blizna tuż nad łukiem brwiowym. Nosi więc ozdobę by ją zakryć. 

Czerwona nić przeznaczenia. Legenda pochodzi z Chin, ale przyjęła się również w Japonii. Wierzy się, że bogowie zawiązują czerwoną cieniutką nitkę wokół kostki, małego palca, której końce łączą ze sobą dwie przeznaczone sobie osoby. Spotkają się one kiedyś w określonych okolicznościach. Dwoje ludzi połączonych czerwoną nitką jest przeznaczonych do miłości niezależnie od czasu, miejsca, tego kim są, co robią. Czerwona nitka może się rozciągać i plątać, ale nigdy nie pęka. Prędzej czy później osoby sobie przeznaczone na siebie trafią chociaż nie zawsze się temu poddają, uciekają od siebie, nie chcą przyjąć zaplanowanego dla nich losu. 

Tyle opowieść, nie ja ją wymyśliłam. Ale tak sobie myślę………Doskonale opisuje moją nadzieję, że kiedyś odnajdzie się ta druga połówka, doskonale pasująca. Układająca się jak klocki Lego, puzzle, czy kostka Rubika. Tu nie ma pomyłki, każdy element pasuje do konkretnego elementu. Wiesz, co mam na myśli… Te osoby czują i myślą podobnie, nie potrzebują zbędnych słów, wystarcza spojrzenie, gest. I wtedy ta czerwona nić przeznaczenia przędzie się, wije. I nadal wierzę, że taka osoba jest mi przeznaczona, gdzieś jest, tylko nie możemy się odnaleźć…Ale spotkamy się…. Kiedyś, przypadkiem wpadniemy na siebie ……. i poczujemy to lekkie naprężenie czerwonej nitki. I to będzie znak. Chodzi tylko o to, żeby tego nie przegapić. Bo w legendzie, tak czy inaczej spotkasz przeznaczoną Ci osobę. A… w życiu realnym? Nie można przegapić, nie zauważyć takiego małego piknięcia, spięcia. Tych iskierek przebiegających po ciele i między tymi dwiema osobami. Jedno spojrzenie, przypadkowy dotyk dłoni i wiesz – TO JEST TA OSOBA. Czujesz trzepot motyli wewnątrz, dopada Cię stan euforii i unosisz się nad ziemią. Jesteś cała w obłokach. W piosence chyba było w skowronkach….

Zawiązuję czerwoną nitkę na swoim nadgarstku… początek…. nadziei….

Bajki kończyły się morałem…..

ta mogłaby się zakończyć szczęśliwym finałem… niestety jeszcze nie….

MORAŁ – wiara, nadzieja, miłość – warto wierzyć i mieć nadzieję…. Pytanie tylko, czy odnajdzie się miłość?

WINYL

Czarny krążek. A tyle emocji. Kolejny powrót do tradycji i próba ocalenia tego, co piękne? Wykonane z poszanowaniem techniki, z pasji i miłości do muzyki. Płyty winylowe nie muszą być doskonałe, ilość rys jest świadectwem ich popularności, polubienia. Świat winyli i miłośników winyli to specyficzny obszar. 

Ja swoją przygodę z płytami zaczęłam wcześnie. Pamiętam z dzieciństwa, jak moja ciotka zakładała na adapter Bambino płyty pocztówkowe – oraz najczęściej odtwarzany Walc Embarras w wykonaniu Ireny Santor. TAK, były takie płyty – zawierały 1, góra 2 utwory. Wikipedia podaje – nazwa pochodzi od podłoża – standardowej pocztówki o całkowicie obojętnej treści, która była podłożem mechanicznym nośnikiem. Na pocztówce laminowano cienką warstwę tworzywa sztucznego, w którym wytłoczone były rowki z analogowym zapisem dźwięku, a na środku wykonywano otwór pozwalający na położenie jej na talerzu gramofonu. Odtwarzane były z prędkością 45 obr/min.

Pocztówki, które można było wysłać do kogoś. Najtańsza forma popularyzowania muzyki. Dla niewtajemniczonych – gramofony odtwarzały płyty w różnych prędkościach….. Dla utrudnienia? Nie, w zależności od rodzaju płyt. Dla generacji Z może to być zaskoczeniem. Ulubione utwory ściągają na mp3,  smartfony. Rewolucją były taśmy magnetofonowe, kasety, w Polsce nagrywano audycje muzyczne nadające zagraniczne utwory. I każdego magnetofonowca dopadał dreszczyk emocji…  czy taśma  nie skończy się przed finałem utworu.  Zaklinano prowadzącego audycję, jak wspomina Marek Niedźwiecki –  Niedźwiedziu tylko nic nie mów. Przeszłość? Ale jaka podszyta emocjami. Teraz łatwość dostępu do płyt, utworów odbiera im ten czarowny urok. 

Druga odsłona – mój starszy nabył adapter typu Fryderyk z diamentową igłą, igłą która poruszając się po ścieżkach wytłoczonych na winylowych płytach odtwarzała zapisany na nich dźwięk. Magiczne. Płyty winylowe przywożono z zagranicy, lub kupowało się na tzw. bazarach – czarnym rynku. Podobnie, jak książki. moja mama wydała 1/3 pensji za serię Ani z Zielonego Wzgórza. Mam ją do dzisiaj. Wartość sentymentalna. Wracając do płyt, brat w swoich zbiorach posiadał dwie stanowiące przedmiot pożądanie, jeszcze nie do końca rozumiałam tej muzyki, ale The Wall Pink Floyd odtwarzane na gramofonie robiło wrażenie. A drugiego albumu  zazdrościłam mu tak bardzo. Rzadko pozwalał, żebym mogła tylko otworzyć 3 częściową okładkę i popatrzeć na portretowe zdjęcia braci z grupy Bee Gees, amerykańskie wydanie. To był czas „Gorączki sobotniej nocy”. Mogłam pooglądać okładkę, ale posłuchać płyty w zależności od dobrego humoru brata. Teraz odbijam sobie te momenty posuchy, w pamięci mojego Maca, iPhone’a jest ta płyta. Ale nie ma tych emocji. 

AKT 3 – początek lat 80.,  byłam jeszcze uczennicą szkoły podstawowej. Mój brat jakimiś zrządzeniem losu znalazł się w wojsku. A był to czas boomu na polskie kapele –  Perfect z Autobiografią, Lombard ze Szklaną pogodą, Maanam, Budka Suflera i Jolka, Jolka pamiętasz… Ja jeszcze nie skończyłam podstawówki. Płyty były dla szczęśliwców, którym udało się zdobyć je. Przeszłość,… ale ile emocji… w listach mój brat pisał jakie płyty muszę „zdobyć”. Nie było Empiku, czy innych, popularnych sklepów. Nasi radiowcy wyjeżdżając na Zachód mieli amok w oczach i uszach odsłuchując płyt. Ściskali w dłoniach dolary i rozważali życiowe dylematy, którą płytę kupić. Wszystkich nie można było mieć. Takie czasy, taka rzeczywistość i wartość muzyki z trudem pozyskanej była inna. Wracając do początkowego wątku – byłam wysyłana na słynne bazary, żeby zakupić topowe płyty. Kosztowały majątek. Mamy je do dzisiaj. 

A potem zachwyt tańszymi i łatwiejszymi płytami CD. Posiadam kolekcję albumów muzycznych swoich ulubionych wykonawców, utworów zapisanych na małych, srebrzystych krążkach, przechowywanych w plastikowych opakowaniach. Proste – wyjmuję płytę z pudełka i wrzucam w szczelinkę odtwarzacza. Muzyka została pozbawiona tej magii, sztuki uwodzenia, stała się popularnie dostępna. CD sprzedawane są w supermarketach. Sztuka sięgnęła bruku.

W takiej sytuacji nie dziwi mnie powracające zjawisko zachwytu winylami. Celebrowanie muzyki, dźwięków. To ceremoniał, podobny do tradycji parzenia i picia herbaty w Japonii. I zaskakujące …. efekt końcowy sprawia mniejszą przyjemność niż początek. Amatorzy i uzależnieni od winyli mają swój rytuał. Wybierają płytę, wyjmują z tekturowej okładki kwadratową, papierową kopertę ukrywającą czarny krążek. Potem wyjmują płytę – opakowaną w papierową szatkę. Niektórzy wąchają, przybliżają do oczu….sprawdzają ilość rys, a potem z czułością przecierają irchową ściereczką. Krok kolejny – przecierają specjalną szmatką talerz gramofonu, sprawdzają jakość igły. i z pietyzmem umieszczają winyl na talerzu gramofonu. Moment zastanowienia. Delikatnie unoszą ramię gramofonu. I z najdoskonalszą precyzją umieszczają go na początku rowków. I zaczyna się święto muzyki. Wielbiciele winyli twierdzą, że jakość dźwięków jest nieporównywalna. Zamykasz oczy i masz wrażenie, że muzyka Cię otacza, otula. Coś w tym jest. Nie posiadam aktywnego gramofonu. Muzyki słucham w odtwarzaczu Tivoli, ale dwójka męskich przyjaciół jest pasjonatami czarnych płyt, mają specjalne szafki na sprzęt i płyty. A ja … lubię posłuchać płyt odtwarzanych na tradycyjnym gramofonie. Nawet bez tych tradycyjnych trzasków i zacięć.
Dzisiaj zaczyna się światowy dzień Record Store Day – święto małych sklepów muzycznych sprzedających płyty winylowe. Może warto poszperać i znaleźć jakąś perełkę dla siebie. Albo umówić się ze znajomymi na słuchanie ulubionych winyli.

OPOWIEŚĆ O DZIEWCZYNIE, KTÓRA LAŁA ŁZY

  • Ta nasza Dziewczyna?
  • A znasz inną?
  • chyba nie…
  • I chcesz posłuchać? czy o łzach nie?

– opowiadaj…..

Była sobie Dziewczyna i dziewczyna

  • to były dwie dziewczyny i ta druga płakała? 

Jeszcze raz, może zrozumiesz – Była sobie Dziewczyna i dziewczyna. Ta pierwsza, ta nasza, jak pamiętasz była DZIELNA I SAMODZIELNA. Życzliwa ludziom i zwierzętom. Pomocna i użyteczna. Uśmiechnięta, radość unosiła ją nad ziemią…. wydawało się jej, że ma skrzydła….. Czasami latała, szczególnie w wyobraźni. Rozpierała ją energia i chęć działania. Nie potrafiła spokojnie usiedzieć, swędziły ją stópki. Chciała więcej i więcej. Zobaczyć, poznać, doświadczyć. Lubiła życie i miała na nie ogromny apetyt. Myślała – podbiję świat, pokażę co potrafię. Miała w sobie wiarę i odwagę, jak dzieci. Zaciskała dłonie, prostowała sylwetkę i szła do przodu realizując kolejne wyzwania i zadania. Ludzie lubili tą naszą Dziewczynę, niektórzy zazdrościli jej tego optymizmu i uśmiechu na co dzień. Poznała smak porażek, ale nie poddawała się. Chwila refleksji, zastanowienia i umiejętnie wchodziła do gry. Życie toczy się dalej. Patrzyła do przodu, a nie do tyłu. Liczyło się to, co będzie, a nie to, co było. Lubiła jasne sytuacje. Biel i czerń. Taka była ta nasza dziewczyna.  Miała nadzieję, że wszystko przed nią, nawet jak zmieniała kalendarz na następny, jak zmieniały się cyferki w datach, w jej roczniku… Nie płakała nad mijającym czasem, bo przecież tyle rzeczy jeszcze na nią czekało, miała apetyt na życie. To, co najlepsze było jeszcze przed nią, miała cichutką nadzieję spychaną gdzieś na dno, że za chwilę, za zakrętem pozna kogoś, coś. Ale nawet jak była sama umiała znaleźć w tym swoim singielstwie pozytywne strony –  żaden mężczyzna w średnim wieku nie będzie jej dyktował co ma robić. Miała tyle do zobaczenia, poznania, doznania. Żyła wśród ludzi i dla ludzi, miała znajomych i grupkę przyjaciół, którym sprawiała drobne przyjemności. Lubiła być sama ze sobą. Bo lubiła siebie, nawet ze swoimi wadami, które doskonale znała, więc nie były zaskoczeniem i rozczarowaniem. Wiedziała czego od siebie oczekuje i cały czas miała nadzieję, że życie ją zaskoczy.

I nie pomyliła się …. proza życia ją dopadła. Bolesne spotkanie i trudna lekcja. Świat, w którym żyła wyglądał inaczej niż ten na nowo doświadczany. Nasza dziewczyna posmutniała.

I nagle pojawiła się ta druga. Nic nie zapowiadało jej przybycia. Pojawiła się wraz z wiatrem. Przyniosła ze sobą chłód i deszcz. Miała smutne oczy wypełnione łzami. Do twarzy było jej w zimnych szarościach. Była chłodna i marzła. Nawet jak zakładała sweter, okrywała się kocykiem. Siadała na kanapie, wsuwała ręce pod pachy i siedziała. Patrzyła na szarą plamę przed sobą i tak się czuła, dotarła do ściany. Nie ma wyjścia. Może było jedno, ale w tym momencie nie umiałaby się zdecydować na to rozwiązanie. Nie miała tej odwagi i determinacji. Myśląc o przyszłości widziała tylko czarną dziurę. Stawała w oknie i płakała, łez nie było widać, ale ona łkała, szlochała, zaciskała dłonie na parapecie i wewnętrznie krzyczała. Dusiła to w sobie….. I ta czarna rozpacz pożerała ją od środka, jej energię, jasność myślenia, zjadała marzenia i nadzieje. Straciła apetyt na życie. Była. Wykonywała podstawowe czynności… chociaż najchętniej nie wstawałaby  z łóżka, kanapy. Kiedy było jej bardzo źle, chowała się jak dziecko pod kocykiem. I miała swoja maleńką przestrzeń. Trole i demony tam nie miały wstępu, zostawali w kątach. I tylko czasami pomyślała normalnie – ile tej wody na łzy jeszcze mam? Podobno 60-70%, ale stale uzupełniała ubytki.

  • A spotkały się ?
  • Umiejętnie mijały się…na szczęście. Ta nasza Dziewczyna żyła na zewnątrz, a ta druga wewnątrz. 

Morał – żal to strata czasu, rozdrapywanie przeszłości w teraźniejszości, trochę jak płacz nad rozlanym mlekiem. 

MESSAGE

MDK…. nie pisałam – zapomniałam

Nie masz wrażenia, że dawno to się zdarzyło…. Dawno to było, gesty i obietnice, jeszcze trwała ponura jesień, a teraz mamy już wiosnę. Tak z nami jest – przypadkowe spotkanie, telefon… ja pierwsza nie zadzwonię, nie napiszę SMSa…. Piszę listy…..teraz trochę to zaniedbałam……ale pracuję nad kilkoma innymi rzeczami, mocno mnie wciągającymi lub angażującymi… I zapomniałam po raz kolejny napisać do Ciebie. A miały być tak poukładane, ponumerowane te listy…. Ale może jak za oknem pojawia się słońce już w okolicach 6.00…. i dni są coraz cieplejsze to może moja energia wewnętrzna naładuje wreszcie słoneczne baterie. I może spotkamy się …. gdzieś nasze drogi przetną się….. na moment, na chwilę, może dłuższą chwilę.

APETYT NA …..

zastanawiałeś się jak często używamy tego określenia w odniesieniu do różnych rzeczy, okoliczności, sytuacji, osób….. Mam apetyt na coś dobrego, mam apetyt coś słodkiego, mam apetyt na Ciebie, bo tak apetycznie wyglądasz. Apetyt nie musi dotyczyć jedzenia, smakołyków, można go traktować mniej dosłownie. Apetyt może być mały, średni, duży i ogromny – ogromnie żarłoczny, wtedy jemy łapczywie, zagarniamy wszystko szybko i szybciej, żeby tylko więcej. Ale czy wtedy mamy czas posmakować, delektować się? Można to porównać do jedzenia łyżką i łyżeczką. Mniejsze porcje, ale może lepiej odczuwalne. I zaskakujące, że apetyt można pobudzić różnymi zmysłami…

Wzrokiem – już sam widok pobudza apetyt. Kiedy serwują w restauracji apetyczne wyglądające danie, uważamy, że jego smak będzie porównywalny do wyglądu. I nieraz jest to pułapka, efektownie wyglądające danie, a smak nijaki. Wzrok lubi nas mylić, omamiać, tworzyć iluzje, miraże. W takich sytuacjach wspieramy się węchem. Wąchając możemy czuć apetyt lub wstręt… Zapach budzi skojarzenia, ma duże znaczenie przy pierwszym kontakcie, powąchasz i już nie masz apetytu na nic.

Coś wygląda apetycznie, a ….”śmierdzi”…… Są smakosze, którym zapach nie przeszkadza. Ale aromat unoszący się w powietrzu budzi apetyt. Zmysł węchu wykorzystuje aromamarketing, klienci w supermarketach wita zapach świeżego pieczywa, a w butikach rozpyla się specjalne aromaty pobudzające apetyt na zakupy..

Pojawiły się koncepcje restauracji, w których dania serwuje się w ciemnościach lub zawiązuje się oczy klientom…. Wszystko po, to żeby mogli poczuć prawdziwy smak potrawy, a nie sugerować się jej wyglądem czy zapachem, pobudzać kubki smakowe. A słuch? Ze zdziwieniem stwierdzam, że może budzić apetyt, na nową płytę, na koncert, erotyczny taniec czy zmysłowy seks.

I wreszcie mój ulubiony zmysł – dotyk. Dotykając można w sobie rozbudzić nieposkromiony apetyt na… na coś, na kogoś…..

A co jak stracisz apetyt? Apetyt na jedzenie…. no cóż zapomniałam, że teraz jest coraz więcej osób na dietach, a jeśli nie mają apetytu to podaje się suplementy. Brak apetytu doskonale opanowały anorektyczki, niechęć do jedzenia przynosi im upragniony efekt chudsze ciało.

Skąd u mnie o tym apetycie? Przecież pamiętasz, że nie jadłam dużo…..

wyjaśniam:

Krok pierwszy straciłam apetyt na „słodkie” pod jakąkolwiek postacią, krok drugi mój apetyt na jedzenie nie rośnie w miarę jedzenia, wręcz przeciwnie……

Krok kolejny tracę apetyt na życie………

Czy w takich wypadkach podaje się suplementy? Czy takim przypadkom można jeszcze pomóc? Moi przyjaciele mówią – bo nie jesz czekolady….. A czy to jest rozwiązaniem mojego braku apetytu?

MDK – do zobaczenia, bo apetyt na spotkanie z Tobą jeszcze mnie nie opuszcza..