DRZEMKA – MAŁA PRZERWA

Małe przerwa w życiu. Krótkie wyłączenie się w celu nabrania energii. Naładowania baterii. Twórcze, kreatywne myślenie zajmuje czas i energię. Krótka przerwa, spoczynek pomagają wrócić do dalszego działania. Z nową energią, odświeżonym umysłem, nowym spojrzeniem, nowymi pomysłami i rozwiązaniami. 

Osoby kreatywne, twórcze podobno tak mają…. 

Przodował w tej praktyce Leonardo da Vinci. Podobnie jak kilku innych wynalazców  – Thomas Edison, Abraham Bell …. Lubili sobie uciąć drzemkę. 

Leonardo da Vinci miał rytm dnia podzielony na fazy. Faza pracy i moment spoczynku. Pracował etapami.  Nie zwyczajowo dzień  – praca, a noc odpoczynek.  Podział na sowy i skowronki w tym wypadku nie ma sensu. Oczywiście są osoby, którzy lubią siedzieć długo i pracować, a są inni wstający wcześnie rano i zabierający się do działania. 

Jego metoda regeneracji okazała się sukcesem – ilość prac artystycznych,  namalowanych obrazów ze słynną Mona Lisą, czy Damą z łasiczką, rzeźb, budynków, opracowanych wynalazków, napisanych tekstów  pokazują, iż ten jego sposób na życie był genialnym pomysłem.  Był geniuszem…… człowiekiem Renesansu. Czyżby jego doba liczyła więcej niż 24 godziny? Może w cudowny sposób je rozmnażał. Albo umiał wykorzystać każdą minutę, każdy kwadrans, każdą godzinę. U niego te przerwy w działaniu były nieuniknione. W innym wypadku mogłoby dojść do przepalenia zwojów (mózgowych), zwarcia.

Czyż nie widzisz, jak liczne są potrawy i czynności ludzkie? Czy nie widzisz, jak rozmaite są zwierzęta, a także drzewa, zioła i kwiaty? Czy nie widzisz różnorodności okolic górzystych i równinnych, źródeł, rzek, miast, budowli publicznych i prywatnych, narzędzi potrzebnych do użytku ludzkiego, szat rozmaitych, strojów i rzemiosł?

Dobrze jest często wstać i zająć się jakąś rozrywką, bowiem gdy wrócisz, będziesz łatwiej osądzał. Jeśli zaś będziesz ciągle tkwił przy swoim dziele, możesz ulec wielkim pomyłkom.

Nic dodać nic ująć, proste słowa, trafnie sformułowane ….. No może ująć z dnia czas na drzemkę?Mała regeneracja… ładowanie akumulatorów. Tych naszych prywatnych. Ja działam na baterie słoneczne, więc mam teraz mały problem. Słońce pojawia się rzadko. Komunikaty o stanie powietrza straszą smogami. Nie mylić ze smokami…. W bajkach większość księżniczek była uratowana od wielkiego smoka. My, żyjący tu i teraz, może mamy mniej szczęścia …. Nasz smog jest z dnia na dzień większy i większy. Mam taką swoja małą teorię, iż smog i szarość wokół oblepiają nas. Ale błyska światełko w tunelu – przyszła wreszcie wiosna. I coż, że tylko w kalendarzu? Dnie są coraz dłuższe i za chwilę będzie lato!

Ale nie o tym miał być ren tekst. 

Może to też rodzaj przerwy.  Przerwy w myśleniu…..

PROSTE PYTANE – JAKIE SĄ TWOJE ULUBIONE SMAKI

Zostało mi zadane

A w podtekście było – co Ty jesz?

Moment zastanowienia….. podobnie jak z rzeczami, w sferze kulinarnej też jestem minimalistką…. rygorystyczną minimalistką. Eliminującą wszystko to, co mi nie smakuje, nie odpowiada. Mój organizm w tej kwestii współpracuje ze mną doskonale, podpowiada, sygnalizuje, to – tak, to – nie, nie bierz, zostaw. Jak umiejętnie i konsekwentnie go słucham, to czuję się lepiej. Wykreślam z jadłospisu wszystko to, co mi nie służy. Podobnie, jak usuwam niepotrzebne rzeczy. To znaczy – jestem konsekwentna. No może…. nie we wszystkich obszarach. Początki są trudne, a przynajmniej na tych dwóch płaszczyznach udaje się. Może pozornie? Nie…. Jestem konsekwentna. Analizując kwestię – próbowanie nowych potraw – nie mówię  NIE,  częściej mówię – może spróbuję,  lubię poznawać nowe miejsca i smaki. Takie małe smakowanie życia. Od tej przyjemniejszej strony. I już wiem, że do preferowanych przeze mnie smaków nie zaliczę udek żabich, ślimaków i niestety ostryg. Nie służą mi. Uczulają. Może w małych dawkach? Tak, jak serwują ostrygi w słynnym lokalu /Grand Central Oyster Bar, www.oysterbarny.com/ znajdującym się na Grand Central Station w NY. Ale brnąc dalej w tych śliskich  kwestiach – sushi lubię, szczególnie jak jest dobrze zrobione. Kawior z szampanem…. rano lub wieczorem ….Tak…. 

Kilka lat wstecz udało mi się wyeliminować mięso z prywatnego menu. Podobnie jak niepotrzebne, nieprzydatne rzeczy. Konsekwentnie unikam wieprzowiny, drobiu /mam do niego mały uraz, pogłębiający się podczas przypadkowego oglądania filmików pokazujących zmodyfikowane kurczaki/ i innych rodzajów mięsa.  Ale tu przyznam się do małych grzeszków…. No coż… – szynka parmeńska,  ta prawdziwa, nie podrabiana, produkowana z dbałością przez Włochów, określana jako semi dolce, bo tej starej, wysuszonej i twardej nie polubię. Włoska wątrobianka podawana w postaci mazidła na chlebie. I na tym kończę swój mięsny repertuar. Nawet foie gras nie przekonuje mnie. Próbowałam, w miłym towarzystwie smakuje, ale nie jestem jego smakoszką. Befsztyk florencki omijam, mimo ogromnej miłości do ukochanej Firenze. Jem ryby, krewetki, kraby, małże, przegrzebki, to, co pochodzi z morza, oceanu. Nie próbowałam mięsa rekina, trującej ryby fugu, przysmaku Japończyków. Oni lubią ryzyko, ja w kwestii jedzenia raczej nie. Dodam, że jem nie wszystkie ryby. Nie lubię powszechnie serwowanego tuńczyka i łososia. Nie mylić z łosiem. Śledzik raz w roku, podobnie jak wigilijny karp. Ale stawiam  na drobne rybki – szprotki i sardynki. Menu mięsno-drobiowo-rybne zostało ściśle określone. Mocno zawężony obszar. Podobnie, jak używanie czerni w ubiorze. Czerń zna swoją pozycję, ma określone znaczenie. Lubię tą ciemną stronę mocy/mody. 

Nawiązując do kolorów to zaskakujące, iż moja ulubiona biel jest tylko w 1/3 składnikiem w preferowanych potrawach. 

Analizując i badając dalej temat okazuje się, iż moje menu moich ulubionych potrawy ograniczają się do trzech kolorów – bieli, czerwieni i zieleni. Jak włoska flaga. Chociaż są odstępstwa, różnice i niuanse kolorystyczne, Sporządziłam prywatną listę ulubionych smaków. Nie jest długa. Ograniczona kolorystycznie i smakowo. 

Numer 1 – karczochy – warzywo mało dostępne w Polsce, ale popularne w Italii – i carciofi – podawane na surowo, marnowane, jako pesto, grillowane….. Nawet jako wyciąg dodawany do suplementów diety. Kapary i ich liście nie zastąpią  przyjemności powolnego smakowania karczochów w ulubionych włoskich trattoriach. Do tego zestawu dorzucę jeszcze marnowane liście winogron przetworzone na greckie gołąbki – dolmadesy.  I pominęłam cykorię. Zimą lubię ją w postaci zgrillowanej.

2 – pomidory – kolor czerwony – ubóstwiane te na gałązkach, z pola, każdy kształt i kolor, nawet zielone i te prawie czarne. Zachwycają zapachem, kształtem, smakiem. Także w wersji suszonej, koncentratu. W tym roku odkryłam smak pomidorów marnowanych. Nie lubię wersji pikantnej – patrz keczup. Pomidory wygrywają z papryką, której nie trawię. Nawet zapachu.

3 – chyba zmienię kolorystykę – moja ulubiona BIEL – białe sery, twarogi, twarożki – creme de la creme wśród serów to sery z koziego mleka,……… nie popularne, bo cuchną capem, jak ktoś powiedział. Dla mnie wyjątkowe. I mała dygresja – mozzarella di Bufala i rozpływająca się w ustach Burata….. Rozumiem, że jedzenie może kojarzyć się z orgazmem.

Wracając do listy

Pozycja 4 – szpinak – zaskakujące /wolę zamiast przyklejającej się do,  podniebienia sałaty, dekoracji każdej potrawy/, bo jako dziecko plułam nim… Smak szpinaku poznałam w Wenecji…. Przywożę nasionka i hoduję różne odmiany i gatunki. Zielenina. Z liści lubię jeszcze rukolę, roszponkę, polski jarmuż, szczaw, eksperymentowałam w tym roku z innymi zielonymi listkami. Polecam. Szczególnie na wiosnę. Awansem dodam zielone ogórki.Kiszone też. W tej kategorii plasuje się – pietruszka i koperek, szczególnie ten młodziutki zrywany na działce. Idąc dalej tym tokiem myślenia – tymianek, rozmaryn i bazylia. Całe spektrum zapachów.

Wracając do głównego wątku – ponownie czerwony, może nie oczywisty, bo buraczkowy.

5 – Buraki – lubię, pomimo ch ziemistego zapachu, faktu, iż brudzą, jak to buraki. Buraki w wersji warzywa – tak, innych buraków nie tolerujemy. Przyznam się, że lubię też liście buraków, ale nie botwinkę.

6 – TRUSKAWKI – moje małe przewinienie….duża rozpusta w sezonie, wyczekuję, jak przyjedzie Pan Truskawka ze swoimi zbiorami. To lepsze niż najlepszy deser. Czereśnie, śliwki, jabłka nie zastąpią tego smaki, aromatu… uwielbiam wybierać z koszyczka te największe, chwytając za szypułkę wkładam do ust………….i … rozkosz smaku, ciepła, słodyczy……..

I na tej pozycji kończy się moja lista smaków. Krótka, ale jakie wewnętrzne bogactwo. Rzeczywiście ograniczona do trzech kolorów – czerwony – biały – zielony….. Uwielbiam biel, zobaczyć mnie w czerwonej lub zielonej stylizacji to rzadkość, wolę czerń i szarość. Ale czarne trufle nie są moim przysmakiem. 

Nie mogę pominąć kilku wyjątków, odmiennych w kolorze – dorzucę kwiaty cukini. Marchewkę i dynię. O szparagach, fasolce. kalarepce i brukselce nie wspomnę, bo to sezonowe tendencje, w dodatku w kolorze zieleni. Chleb gryczany lub żytni. 

Poranna kawa z przyprawami lub włoskie macchiato, dziewczyny lubią brąz. Ale tu już zahaczamy o kolejny temat – ulubione napoje.

ZAGUBIONE? ZNALEZIONE

Lubię swoje przedmioty. Szczególnie te ulubione, ukochane. I nie lubię jak coś ginie.Tak po prostu. Jest i nagle tego nie ma. I nawet nie wiesz, kiedy i w jaki sposób straciłaś ulubioną rzecz. Znika i nie mogę jej zlokalizować. Nie ma czipa, GPS nie zadziała, rzecz odłożona, zagubiona. Nie ma aplikacji dla poszukiwaczy poszukiwanych przedmiotów? Zaginęła ulubiona rzecz, proste klikam w aplikację, lokalizacja i znalezienie.  Odzyskanie. Nie dotyczy to rzeczy, które giną nagminnie, stale, jakby to była ich naturalna cecha. Klucze do mieszkania, kluczyki do samochodu, parasolki, rękawiczki, telefony i smartfony, im większe, tym łatwiej znikają.

Podobnie jest z osobami, tylko odczuwamy to boleśniej – są i nagle odchodzą, i już ich nie ma, zastanawiamy się dlaczego, dlaczego tak się stało. Bezgłośne łkanie, bo dotkliwie odczuwamy ich brak, nieobecność. Nieobecność doświadczaną na co dzień, kiedy łapiemy za telefon i chcemy powiedzieć coś komuś, kogo już nie ma. Zostaje pusty talerzyk, szklanka z niedopitą herbatą, niedopowiedziane słowa, niewyrażone gesty….. Nie ma powrotu do przeszłości i zmiany scenariusza, pozostaje teraźniejszość, tu i teraz. Można zgubić rzeczy, przedmioty, ale można stracić coś ważniejszego, pogubić się w otaczającej rzeczywistości. To boli .. doskwiera jak cień, zadra. Jak zawsze odchodzę od tematu, wtrącam inne wątki i myśli. Gubię się? Nie…. znajduję inne myśli, okruszki w niepamięci. 

Wracając do głównego tematu, tematu zagubionych rzeczy. Większość naszej ludzkiej populacji coraz częściej coś gubi, coś traci, szczególnie w tej wirtualnej rzeczywistości. Nawet wirtualna chmura nie pomaga. Często słyszę – straciłem/am telefon, kontakty, skrzynki mailowe nie zadziałały. NIc dziwnego – to tylko ułomności nowoczesnych technologii. A dziwiliśmy się, że tradycyjna poczta nie działa, listy i przesyłki nie dochodziły. Ale zdarzało się, że list docierał po kilkunastu latach. Może adresata już nie było, ale przesyłka docierała. Ludzie wierzyli, że wiadomość umieszczona w butelce, przesłana gołębiem trafi do odbiorcy. Tak… tak jak mój zagubiony list, wysłany/niewysłany do Marka N, w końcu go odnalazł. 

Wracając do głównego wątku. Rzeczy stracone zagubione. Nie przywiązuję się do przedmiotów. Z założenia i myślenia purystka – minimalistka, nie lubiąca otaczać się zbędnymi, nieużytecznymi / nieużywanymi rzeczami. 

Słynni minimaliści potrafią ograniczyć liczę posiadanych rzeczy do niezbędnego minimum, Autor bloga mnmlist.com (już sama nazwa pokazuje jak ogranicza swoje potrzeby i otoczenie do minimum) – posiadał 42 niezbędne przedmioty, jak klucze, dokumenty, notatnik, rower, kilka ubrań. Wyrzucił zbędne papiery i usunął niechciane maile. Jego wpis: ”Nie mam wielkiego domu i majątku, modnych ubrań, poważanej pracy, fajnej bryki i kablówki. A jestem tak szczęśliwy, jak to tylko możliwe”

Może to jest to. Mniej znaczy więcej. Ja też uważam, że niechciane rzeczy zalegają w mojej przestrzeni i zabierają energię. Porządkuję swoją, prywatną strefę, staram się usunąć to, czego nie używam, co zalega. Rozstaję się bez żalu, oddaję innym mając cichą nadzieję, że komuś jeszcze sprawią radość, spodobają się. Rzeczy mają dla nas znaczenie, jeśli są powiązane z nami emocjonalnie. Drobnostki, dla innych nic nie znaczące przedmioty. A dla nas? Duża wartość. Wspomnienie z przeszłości – będąc dziewczynką miałam taką maleńką figurkę trolla, w zielonym kolorze, z taniego plastiku.  Ale był dla mnie ważny. I nie przypominam sobie dlaczego. Uszyłam dla niego śpiworek, był ze mną, podobnie jak Plastuś, z kultowej książki dla dzieci.

I czarna tragedia – mój troll zaginął na podwórku. Wielka rozpacz w domu. Łzy w oczach i gardle. Tata, mój bohater na co dzień, wyruszył na poszukiwania trolla, w ciemną noc. Znaleźliśmy go. Moja radość i podziw były przeogromne. Duże emocje. Miałam różne przedmioty. Powiązane wspomnieniami, emocjami. Traciłam je. Myślę sobie, że tak miało być, taki znak. 

Ale teraz mam taką niegrzeczną obrączkę w kolorze miedzi. Często gubi się, zsuwa z palca. Nie wiem kiedy i gdzie. Jest i nagle jej nie ma. Wędrowniczka. Mam już na nią sposób, ale w trudnych sytuacjach odwołuję się do wyższej instancji, św. Antoni pomaga. 

Gubienie się i gubienie rzeczy nie jest przyjemne. Podobnie jak strata osób, relacji  z ważnymi dla nas osobami.

RYTUAŁY

I po raz kolejny piszę – LUBIĘ- teraz o moich rytuałach. W zwariowanym świecie, który porusza się coraz szybciej i szybciej, w pogoni za nowościami tracimy to coś. To coś, co stanowi o sensie lub tylko sednie naszego życia. Oczywiście możemy przeżyć go tylko tu i teraz, bo liczy się ten moment. Tak … zauważenie tej chwili i szansy jest ważne, ale sprawa komplikuje się, jak nasze życie zaczyna składać się z migawek, a nie obrazów. Migawki, jak sama nazwa wskazuje migają, klik, klik, pstryk i już nowy widok, powidok. Jak zdjęcia wykonane smartfonem, łatwo zrobić i łatwo usunąć. Szybkie selfie opublikowane na znanych portalach społecznościowych, których nazwy znają już nawet dzieci. Obrazy w nas zostają, zatrzymujemy się chociaż na chwilę, żeby zobaczyć lepiej, dokładniej, a często zostajemy na dłużej, żeby zapamiętać. Zawidziany obraz zostaje w nas, w różnych zakamarkach naszej świadomości i czeka, żeby powrócić. często ze zdwojoną siłą. Obrazy odbieramy nie tylko wzorkiem, a migawki rejestrujemy kątem oka, wrażeniowo i przelotnie. A często znaczenie ma kontekst, wartość dodana. Osoby, z którym jesteśmy, nasze małe i duże święto, nastrój, samopoczucie, otoczenie. I nie chodzi tu o wyjątkowe okazje, bo nawet na co dzień znajdujemy przyjemność w prostych czynnościach. Ja polubiłam swoje rytuały, poza przyjemnością małą i dużą, wprawiają w dobry nastrój. Dają dawkę pozytywnej energii na cały dzień. Poranne przeciąganie, rozciąganie, kilka skłonów lubię tak zacząć dzień. Ciało budzi się do działania. Proste śniadanie, poranna kawa w słońcu, nawet jak wpada tylko przez okno pracowni, chwila z książką. Zebranie myśli i ułożenie planu dnia, notatki na karteczkach. Może nie uda się go zrealizować, ale plan jest, wiem, że ulegnie modyfikacjom i nawet o tym nie myślę. Lubię też improwizować – wstajesz i nie masz planów, ani tego A, ani B. Nie planujesz, nie myślisz, słuchasz tego głosu w sobie. I wiesz, że warto go posłuchać, bo teraz masz swój czas. A może nieoczekiwanie wpadnie jakiś pomysł, propozycja, zaproszenie i zaczyna się fajny dzień. Uwielbiam poranne chwile, kiedy nie pędzę, nie spoglądam na zegar, bo wiem, że każda minuta ma swoją wartość i znaczenie. I dodam poranny spacer. A potem dzień może toczyć się różnym rytmem, różnymi torami i sprawami. Spodziewane i niespodziewane wydarzenia, szybkie reakcje. Telefony w mojej głowie, maile na ekranie. Klasyka dla wielu ludzi. A gdy wreszcie udaje się dotrzeć do bezpiecznej kryjówki, muszę się szybko zresetować. Proste czynności wykonywane bez większego zaangażowania umysłu, robione bezwiednie. I nocna pora – czas kiedy wszystko się wycisza, gasną światła w oknach, telefon od czasu do czasu zamiga – czekam na to. Coś nowego dla mnie. Najczęściej o tej porze był czas tylko dla mnie. Mogłam skupić myśli, poszukać w sobie i swojej głowie, słów, dźwięków, obrazów. Buduję swoje rytuały, tworzą moją enklawę spokoju, wentyl bezpieczeństwa. Rytuały wykonywane z kimś, z przyjaciółmi mają dodatkową wartość. Przeżywane wspólnie zostają w pamięci innych. Można do nich wracać, nie tylko we wspomnieniach, ale w nowo aranżowanych chwilach. I zapraszam przyjaciół na kolację, taki nasz rytuał. Niby podobnie, ale będzie inaczej. Rytuały towarzyszą nam. Chociaż nieraz nazywamy je tradycją, a to już nie zawsze są przyjemne rytuały. 

NIE LUBIĘ GOTOWAĆ

Fakt… nie lubię gotować, bo nie umiem tego robić (tak przynajmniej uważam, byli tacy, którzy mnie w tym utwierdzali)…. i szkoda mi czasu na spędzanie go przy garach, zlewie i kuchence. Jak kura domowa, obiadki, kolacyjki i kanapki do pracy. Rutyna, bo to już nawet nie rytuał. Trochę to brzmi jakbym była rozkapryszoną, rozpieszczoną panienką – nie lubię sprzątać, nie lubię gotować. Uczestniczyłam w pracach domowych w rodzinnym domu. Razem z bratem mieliśmy określone zadania i obowiązki. Gotować nigdy się nie nauczyłam, najczęściej pomagałam. Przyrządzanie dań lepiej wychodziło w moim świecie wyobraźni, z piasku, liści mlecza, patyczków można było wykreować najróżniejsze dania. A kawa instant, typu Inka udawała aromatyczny napój.  

Gotowanie to mina … jak mówił MDK – Można przypalić ziemniaki. Ma rację, mnie to najczęściej się zdarza.  Po prostu nie udaje się. Moja teoria jest prosta – za długo się gotują, w czasie czekania zajmuję się ciekawszym zajęciem i zapominam o ziemniakach. Przypominają o sobie same – zapachem spalenizny, są już wtedy nie do uratowania, garnek zresztą też. Same straty. Wolę wersję ciut łatwiejszą – pieczoną…. (wstyd się przyznać, że w moim wariancie de luxe – podaję prosty przepis choć czasochłonny – warto – męska część za nimi przepada – wcześniej lekko obgotowuję ziemniaki, kroję dowolnie na grube plasterki, połówki, ćwiartki, sypię zioła i wstawiam do nagrzanego piekarnika, czekam, aż się przyrumienią). 

Kuchnia to same miny. Kluski wyślizgiwały się z łyżki, garnka, upadały na podłogę… nie wiadomo, czy ratować kluskę, czy zetrzeć podłogę. Zawsze o czymś zapomniałam, najczęściej o soli. I potrawach zostawionych na palnikach. Czas ich przygotowania nie był moim sprzymierzeńcem, podobnie jak wysoka temperatura. A gotowanie wiąże się z wrzeniem, gorącą parą, nagrzanymi naczyniami, których gwałtowne i nieprzemyślane uchwycenie powoduje mój jęk, w efekcie małymi poparzeniami ratowanymi musztardą lub zimną wodą. Kuchnia to poligon, a właściwie pole walki. Poligon doświadczalny, bo można eksperymentować łącząc różne składniki, gorzką czekoladę do szpinaku, gruszkę do pieczonych buraków, lubczyk. Można próbować tworzyć nowe smaki i modyfikować podawane przepisy (na marginesie dodam, że to moja najczęstsza strategia – eliminuję te składniki, których nie lubię, czy wydają się niepotrzebne). 

Nie gotuję, bo nie lubię gotować. Ale zaskakujące dla mnie samej, coraz częściej spędzam czas w kuchni. Co u mnie nie jest trudne, bo jest połączona z innym pomieszczeniem i przedmiotami, których używam na co dzień. Więc naturalnie poza sypialnią i kanapą, dużo czasu spędzam w kuchni. Dlaczego? przecież jem ze zdrowego rozsądku, okazyjnie z przyjemnością, nie podjadam i nocami nie wędruję do lodówki….. Kuchnia jest wyposażona ubogo. w najpotrzebniejsze sprzęty, jest kilka drobiazgów z serii naczynia – talerzyki, widelczyki… łyżeczki do konfitur. I kilka innych mniej może przydatnych, ale ładnych. Ciągle czekają na okazję naczynia do zjedzenia i drewniane sztuce. Może doczekają się swojego czasu i osoby. Przydatne w mojej kuchni są nożyczki i palce. Nożyczki używane zamiast noża, są bezpieczniejsze, a dobrze się nimi posługuję w różnych okolicznościach. Palce … dodają innych emocji.

Nie lubię gotować, ale lubię tworzyć smaczki przyrządzając coś dla kogoś lub siebie samej. I nie ważne co, ważne dla kogo, robię to z przyjemnością, kanapki, zastępowane nowoczesnym słowem sandwich, sosiki, sałatki. Lubię zaprosić znajomych na tematyczne kolacje – pomidorowa wojna, złoto, białe szaleństwo… Wymyślam smaczki i dekorację stołu, naczyń. Drobiazgi, małe rzeczy, które cieszą oko i podniebienie. Ktoś kiedyś powiedział – pokaż mi jak jesz, a powiem Ci kim jesteś. Staram się, nie tylko o jakość produktów i jakość dań, ale także o sposób podania, nawet jak to jest tylko moje codzienne, zwykłe śniadanie. Nie połykam go w biegu, czy na stojąco. Próbuję nowych sposobów i smaków. Może to kreatywne kuchnia, bo nawet jak coś raz zrobię, to trudno mi to powtórzyć, bo zapominam co dodawałam. Kolejny raz, to nowe doświadczenie, próba. I zaskakujące, że gotuję kierując się wzrokiem i zapachem, iskierką, impulsem pojawiającymi się nie wiadomo skąd, a nadającymi znanym potrawom nowej jakości. Lubię, jak jedzenie – to przeze mnie wyczarowane, nawet w krótkim czasie, sprawia komuś, a także mnie – przyjemność. Zajadać się ze smakiem. Nie obżerać, nie pożerać tylko delektować., powoli smakować… Przyjemna rozkosz przedłużana… Ostatnio myśląc o kimś i o czymś dla niego dopadło mnie pytanie:

CZY PRODUKTY W KUCHNI MAJĄ PŁEĆ? 

Tak, niektóre są nijakie. Czosnek, cebula i pieprz są bardziej męskie, wyraziste, zdecydowane. Papryczka chilli jest kobieca, zwodzi, czaruje, a przy bliższym poznaniu zaskakuje. 

PS – MÓJ PRZEPIS NA POMIDORY *

Jest wyjątkowo prosty.

Biorę koszyk i idę na rynek (mój ulubiony – bałucka księżniczka panuje na Dolnej). Umiejętnie omijam stoiska, na których ułożone są pomidory wyglądające jakby były sklonowane, klon podobny do klona. Wszystkie śliczne, zgrabnie okrąglutkie, bez plamek i znamion. I proszą – weź mnie. Bez GPS trafiam na swoje ulubione stragany, nieco na uboczu, nie pchają się na główne aleje, gdzie króluje wygląd i cena. Ja wybieram boczne przejścia. Docieram do straganu, gdzie sprzedaje urokliwa dziewczyna, dziewczyna rolnika? Rzut oka, oceniam kształt i wielkość. Biorę do ręki, leciutko ważę, pocieram skórkę i wącham – uwielbiam zapach pomidorów, szczególnie tych na gałązkach. Tak, to jest to – biorę, dziewczyna odważa. Ale nie mogę oprzeć się pokusie i kupuję kolejne. Rytuał jest taki sam. W efekcie opuszczam to królestwo obładowana kilogramami pomidorów. Szczęśliwa wracam do domu. I tutaj ma miejsce –

AKT II – preselekcja. Przyglądam się uważnie pomidorom wyłożonym na blat wyspy kuchennej. Oceniam wygląd, kształt, wielkość, jędrność skórki. Selekcja – te do jedzenia na co dzień, te na przecier, te mniejsze do suszenia i na przetwory. 

AKT III – zaczyna się kulinarne szaleństwo. W całym domu pachnie pomidorami. I ziołami. W garnku cichutko pyrkoczą te na przeciery, sosy. W słoikach panoszą się te przygotowane do kiszenia i marnowania. A na tacce połówki pozbawione miąższu będą się suszyć w letnim słońcu. 

Finał – przetwory zajmują przynależne im miejsce, a ja z błogością oddaję się łakomstwu – pomidorowemu obżarstwu – komponuję swój własny zestaw – paprykowy, bawole serce, gargamel, ciemnozielony z pomarańczowymi przebłyskami, maleńkie koktajlowe i moje ulubione polne. Towarzystwo dodatków i przypraw jest zbędne, Może odrobina balsamico? Kawałek sera? I tak dominuje niepowtarzalny smak słodkawych pomidorów.

i PROBLEMI

I nie dotyczy to mojej rodzinki Apple. I iPhone, i IPad, i Mac współdziałają, a dzięki wizycie i cudownym dłoniom  iKarola. 

Przyjęły nowego, w czarnej, matowej obudowie iPhone’a z otwartością i tolerancją (a sami są w srebrzystej wersji). Udostępnili dane i kontakty, muzykę, Karol dodał mu kilka nowych, przynajmniej dla mnie, 

umiejętności – aplikacji. Tak wyposażony jest niezwykle użyteczny i atrakcyjny. Może pozostali trochę 

zazdroszczą mu tej nowej stylizacji… Ale na razie pozostaną w klasycznej wersji. Nie zamierzam ich 

zmieniać. Nie muszą podążać za trendami i nowinkami, klasyczne piękno i funkcjonalność nie przemijają 

tak szybko jak sezonowe mody – patrz trencz Burberry, mała, czarna Chanel, koszulka polo Lacoste, Royce Rolls, krem Nivea. Sumując – z rodzinką (odpukać) wszystko układa się dobrze. 

I w czym jest w takim razie problem? 

Internet. Po raz kolejny jest z nim problem…. I dlaczego wtedy, kiedy jest najbardziej potrzebny? 

Nie działa. Z powodu upałów? Przegrzały się serwery? Zgrzały łącza? Nie uwierzę….W 21 wieku, przy możliwościach obecnej technologii? Nowoczesność nie dostosowana do współczesnego świata? 

I o co mi właściwie chodzi? O zasady. Firmy świadczące usługi internetowe nie prowadzą działalności charytatywnej, nie robią tego za darmo. Płacisz, więc oczekujesz w zamian jakości obsługi. Przynajmniej standardu. W dzisiejszych czasach internet jest powszechny, no może prawie, są jeszcze dziewicze miejsca, gdzie nie ma zasięgu, dostępu. WiFi? Korzystaj, gdzie chcesz. Znam osoby, które bez dostępu do WiFi nie wyobrażają sobie wypoczynku, spotkania, swojej egzystencji. Dla pokolenia urodzonego po 2000 roku dotkliwą karą jest embargo na smartfona. Brak dostępu do sieci i brak ładowarki. Dlatego młodzi ludzie noszą ze sobą power banki. Są wolni i niezależni. Dostęp do WiFi był kiedyś czymś wyjątkowym, a teraz…. jest standardem w oferowanych usługach. 

I ja przyzwyczaiłam się do sieci. Ułatwia. Kontakt ze światem i jest doskonałym narzędziem w pracy. Coraz częściej łapię się na tym, że korzystam z wyszukiwarek, aplikacji., przeglądam strony www, robię zakupy przez internet. Chociaż uwielbiam pójść do lokalnego sklepiku, na rynek – poczuć zapach i smak kupowanych produktów. Tradycjonalistka? Siła przyzwyczajenia? Nie …. po prostu przyjemność kontaktu, oglądania, żywej rozmowy ze sprzedawcą. 

I co mam zrobić z tym problemem? Poczekam cierpliwie na interwencję specjalisty. Mając w bonusie wolny czas pójdę na spacer, poleżę na trawie, poczytam książkę…. Podelektuję się chwilą swobody i lenistwa.

UPALNIE GORĄCO

W pewnej reklamie piękna Włoszka mówi: Antonio, fa caldo (jak gorąco). Tego lata możemy powtarzać za nią te słowa codziennie, co wieczór, co noc.

Nastało wyjątkowo upalne lato z temperaturami dobijającymi słupek rtęci do 30-34 st. C, w Polsce padł 

rekord  letniej temperatury 36,6 st. Prognostycy nie przewidywali takich upałów. Zastanawiające, iż wysokie temperatury dotknęły większość krajów. Skutek ocieplenia klimatu? Po prostu efekt cieplarniany.

Chłodna Skandynawia poznaje uroki ciepłego lata, przecież kraje te należą do Zjednoczonej Europy.

Jak na kontynencie jest gorąco, to u nich też może tak być. Nie będą zazdrościć. W równym podziale 

otrzymali swoją dużą dawkę ciepła. Anomalia temperatur odczuwalne są w Kanadzie i Japonii. 

Stary kontynent zmaga się nie tylko z falą uchodźców, ale teraz z falą tropikalnego powietrza napływającego z Afryki. Co skutkuje wyjątkowo wysokimi temperaturami na Południu, tak zawsze słonecznym i leniwym. 

I pożarami. W mojej ulubionej Lizbonie zanotowano temperatury 49 st. w ciągu dnia, a noce nie przynoszą wytchnienia przy 38 st. Gorąca fala jak lawa napływa. Żar tropików.

Czy to wynik działalności człowieka ekspansywnie ingerującego w środowisko naturalne, odwieczne prawa przyrody? Jego beztroski, niefrasobliwości i bezmyślności…. Natura buntuje się i daje ludzkości prztyczka w nos pokazując swoją siłę. Zbuntowała się. Czy to lato to wybryk natury, czy rzeczywiście taki stan będzie normą? 

 Igranie ze światłem słonecznym może różnie się skończyć. Nie można wpatrywać się w jego tarczę bez bólu oczu. I powstają powidoki. W rozgrzanym powietrzu przestrzeń ulega zniekształceniu, miraże i fatamorgany – obrazy, których w rzeczywistości nie ma. Powietrze lekko drżało. W dzień gorącego lata….. – Big Day.  Wystawiając się bezmyślnie na działanie promieni słonecznych można ulec poparzeniu, gorączce. 

Moda na opaleniznę skutkowała skonstruowaniem łóżek opalających i mnożeniem solariów. 

Mimo apeli lekarzy lubimy kąpiele słoneczne, niektórzy nawet w nadmiarze.

Energia słoneczna jest użyteczna i pożyteczna. Słońce to życie.

W starożytności czczono bóstwa Słońca.  

Narzekamy jak go nie ma, kiedy przychodzą długie noce i krótkie, ponure dni. Tęsknimy za jego ciepłem, mile smyrającymi ciało promieniami. Lubimy leciutko złotawą opaleniznę. A teraz narzekamy, iż słońca jest w nadmiarze. Temperatury za wysokie, duchota, powietrze stoi. 

A ja kocham słońce i uwielbiam ciepło. Naładowane słoneczną energią wewnętrzne baterie pozwalają na ożywioną działalność…. Aktywność.

I wreszcie udało mi się ususzyć pomidory w sierpniowym słońcu.

W ZACZAROWANYM OGRODZIE

To nie będzie opowieść, historia. Bo to tylko wrażenie. Chwilowe zauroczenie. Przepiękne, zielone tereny położone w dzielnicy Mitte Berlin. W dzień wyglądają zachwycająco, dają świeżą energię. Pozytywną. Mimo upału to enklawa chłodu. Przyjemnego chłodu. Może to za sprawą wody? Kanały i strumienie…… mocno rozbudowana korona drzew, światło z trudnością się przebija.

Wieczorem jest mroczno. Zaczarowany ogród.  Żyje własnym życiem…… Króliki, ptaki….. wszystko się rusza w liściach, a nie ma wiatru…. zaskakujące. Kroki przemierzające żwirowe alejki, słychać każdy ruch…..